Żyje się tylko dwa razy – najgorszy Bond w historii?

Sean Connery w piątym filmie o przygodach Jamesa Bonda wcielił się w rolę agenta, który pod przykryciem musiał udawać Japończyka, by odnaleźć tajne miejsce, z którego wystrzeliwano rakiety do przechwytu radzieckich i amerykańskich statków powietrznych. Fabuła niby brzmi ciekawie, ale czy właśnie ta część nie jest przypadkiem najgorszą, przynajmniej z tych z Connerym w roli głównej? Sprawdź nasze informacje.

Po pierwsze, brak wyraźnej roli kobiecej. Przewijają się Japonki, które podkochują się w Bondzie, jest też postać główna, która nawet wciela się w udawaną żonę Bonda. Są to jednak bardzo niewyraźne role, zupełnie inne niż w czterech wcześniejszych epizodach. Agent 007 też jakby taki nieco mniej romantyczny, szarmancki, bez charyzmy. No jest ta kobieta, ale sumie tak, jakby jej nie było.

Efekty specjalne tej części też wydają mi się kiepskie. Najbardziej widoczne jest to np. w momencie wybuchu tajnej stacji wewnątrz wulkanu czy też przy okazji startów rakiet. Czy ówczesne możliwości graficzne i filmowe nie były zbyt słabe na taki scenariusz? A może po prostu je zepsuto?

Bond w kulturze japońskiej jak dla mnie kompletnie przestrzelony. Nie pasuje do roli i nie chodzi tylko o jego makijaż. Connery zwyczajnie nie wkomponował się w postać agenta, który musi się zmienić w Azjatę, wziąć udawany ślub. A może to syndrom wypalenia? Z jakiegoś przecież powodu w kolejnej części zamienił go Lazenby.

Czy z pięciu pierwszych części „Żyje się tylko dwa razy jest najgorszą”? Moim zdaniem zdecydowanie tak, choć już wcześniejszy film „Operacja Piorun” mocno nie dorównuje pierwszej trójce. Sean Connery Bondem był genialnym, ale w piątej części zwyczajnie czegoś zabrakło. Może po prostu sama fabuła i akcja były za słabe.